Ponieważ do Belize pojechaliśmy po kilku dniach spędzonych na Jukatanie, porównanie tych dwóch miejsc samo się narzuca. To sąsiadujące ze sobą lokalizacje, o kilka godzin jazdy samochodem, obie są zaliczane do Karaibów.
Pierwsza od razu widoczna różnica to podejście ludzi do rzeczywistości, a w szczególności do pracy. W Meksyku zrobienie czegokolwiek jest niewykonalne. Panuje powszechny imposybilizm i lenistwo. Najczęściej słyszy się »nie da się, bo…« i tu następuje lista przeszkód, przez które wykonanie jakiejkolwiek czynności jest niemożliwe. Na przykład nie da się wyczyścić butów u pucybuta na Zócalo, bo pracuje do siedemnastej, a jest pięć po. Albo nie da się wypić piwa w kawiarni, bo mimo, że wszystko jest już przygotowane do otwarcia (na przykład stoliki i krzesła wystawione na zewnątrz), to otwierają za piętnaście minut.
Belize jest dokładnym przeciwieństwem. Kraj chwali się swoim ulubionym powiedzonkiem: »No shirt, no shoes… No problem« (»Nie ma koszuli, nie ma butów, to i nie ma problemu«), i nie jest ono wymyślone na wyrost. Tutaj rzeczywiście w jakiś magiczny sposób wszystko jest możliwe i wszystko da się zrobić. Z uśmiechem, w sposób oczywisty i naturalny. Doświadcza się tego na każdym kroku. Druga sprawa to mordida, czyli powszechne w Meksyku łapownictwo. Czy też, w wersji łagodniejszej, napiwki za wszystko. Granica jest dosyć płynna, przy tej masowości zjawiska trudno odróżnić zasłużoną gratyfikację od wymuszenia. Kiedy poszedłem do toalety na lotnisku po wylądowaniu w Cancun i koleś podał mi papier do wytarcia rąk, po czym zażądał 10 pesos, stało się oczywiste, że nie ma zmiłuj. W Belize taka kwestia nie występuje.
Dla równowagi, coś na korzyść Jukatanu. W Belize piasek nie jest tak sypki, morze nie jest tak turkusowe, rafa nie jest taka koralowa. Ale żebyśmy się dobrze zrozumieli: w Belize piasek jest sypki, morze jest turkusowe, a rafa jest koralowa. Ale nie aż tak bardzo. Różnica jest niewielka, ale jest.